niedziela, 28 kwietnia 2024r.Dziś są imieniny Piotra, Walerii, Witalisa

Piszą o nas

Biskup Franciszek Cedzich

Franciszek Cedzich: najważniejszy ze wszystkich mieszkańców Dolnej.

Strzelec Opolski 8 lipiec 2008r.

Franciszek Cedzich: najważniejszy ze wszystkich mieszkańców Dolnej.

W niedzielę, 13 lipca odbędą się w Dolnej uroczystości upamiętniające osobę Franciszka Cedzicha, wywodzącego się z tej wsi misjonarza, który całe życie spędził w Ameryce Środkowej, a przez ostatnie trzy lata był biskupem nowo utworzonej diecezji Alto Paraná w Paragwaju. Uroczystą odpustową mszę św. oraz nadanie jednej z ulic imienia biskupa poprzedzi sobotnie wieczorne misterium ku jego czci.
Franciszek Cedzich opuścił Dolną w 1938 roku jako 27-letni kapłan. Wcześniej pochował zmarłą nagle mamę i odprawił mszę prymicyjną. Z rodzinnej miejscowości udał się przez Wiedeń do Holandii, a następnie do Hamburga, skąd grupa misjonarzy odpłynęła statkiem „Monte Sarmiento” za ocean. Kotwica została podniesiona 9 września.
Młodego księdza żegnała cała wieś, a także m.in. burmistrz Strzelec Opolskich. Pożegnanie było bardzo żarliwe, ale też nie pozbawione łez, bo w tamtych czasach uważano, że misjonarze wyjeżdżają tylko raz na zawsze. Nikomu do głowy nie przyszło, że za niespełna rok przewróci się cały ład w Europie, a tym bardziej, że po wojnie Franciszek Cedzich będzie wracał do Dolnej, która nie będzie już częścią III Rzeszy.
Przyszły biskup pochodził z wielodzietnej rodziny, miał dwie siostry i sześciu braci. Gdyby nie obrał drogi kapłaństwa, zostałby pewnie wcielony do Wehrmachtu, jak wszyscy pozostali mężczyźni z rodu Cedzichów. Dwaj bracia zginęli na froncie wschodnim. Czterech oraz siostry śmierć zabrała w czasach powojennych. Do dziś natomiast mieszka u córki w Szczedrzyku najmłodszy – Herman. Ma 85 lat i nieprawdopodobną wręcz pamięć. To on witał Franciszka podczas jego pierwszego powrotu do Dolnej w 1958 roku. Był też ostatnią osobą, która żegnała go na katowickim dworcu w czasie ostatnich odwiedzin w roku 1971.
Rozmowa z nim dowozi nie tylko tego, jak prostym, a zarazem wielkim człowiekiem był misjonarz z Dolnej. Obrazuje też niezwykłą gmatwaninę biografii śląskiego ludu.

Gdy Franciszek wyjeżdżał do Ameryki, pan miał zaledwie 15 lat. Jak pan wspomina tamten czas?
Byłem najmłodszym dzieckiem w rodzinie, czyli najbardziej związanym z mamą. Bardzo boleśnie przeżyłem jej śmierć. Franka już wtedy nie było od 13 lat w domu. Rok po moich narodzinach wyjechał do Nysy, gdzie uczył się w gimnazjum i zdał egzamin maturalny, a następnie rozpoczął nowicjat w domu misyjnym koło Wiednia, gdzie również skończył wyższe seminarium duchowne. Może dlatego, że w młodości mieliśmy ze sobą sporadyczny kontakt, w wieku dojrzałym nasze więzi stały się bardzo szczere i gorące. Franek do końca pozostał sobą. Nie wywyższał się, nie dawał do zrozumienia, że przyjeżdża z innego, wielkiego świata, w którym zna prezydentów i wita się z papieżami. Był dalej zwykłym chłopakiem z Dolnej.

Jak doszło do tego, że wybrał stan duchowny?
W Dolnej istniała fundacja, która miała wykształcić pierwszego księdza ze wsi. Są dwie wersje o pochodzeniu funduszy. Jedna mówi, że zgromadzili je wcześniejsi przodkowie Cedzichów, choć trudno w to uwierzyć, gdyż mój rodzinny dom był bardzo ubogi. W czasach wielkiego kryzysu chodziliśmy czasem głodni, a ojciec poza uprawą roli musiał dorabiać ciężko jako murarz, żeby przynajmniej na chleb wystarczyło. Według drugiej wersji proboszcz Karol Böhm wydzierżawił na ten cel ogromny kościelny majątek – 270 mórg ziemi. Następnie wybrał dwóch najzdolniejszych uczniów: mojego brata oraz Romana Daniela, którzy na plebani pobierali nauki katechizmu i łaciny. Z czasem Roman poszedł w ślady swojego wujka, który był policjantem w Bytomiu, a przed Frankiem otworzyła się droga do zakonu. On świadomie wybrał zgromadzenie księży werbistów, które było w tamtej rzeczywistości najbardziej otwarte na świat, no i kształciło misjonarzy. Franek zawsze marzył o misjach.

Co z panem działo się w czasie wojny?
Do 1942 roku udało mi się pozostać w cywilu, a potem dostałem kartę mobilizacyjną. Byłem z wykształcenia ślusarzem, więc miałem trochę szczęścia i trafiłem do technicznej jednostki kolejowej. Zostaliśmy rozbici na froncie wschodnim. Gdy ostatnich szesnastu chłopa dotarło różnymi drogami do Grodna, byliśmy tak wycieńczeni, że nie mogliśmy się rozpoznać. Koniec wojny zastał mnie pod Lubeką. Trafiłem do niewoli angielskiej. Przez dwa tygodnia 1,5 miliona mężczyzn koczowało na łąkach prawie bez jedzenia. Gdy budziliśmy się rano, często znajdowaliśmy obok siebie nieboszczyków, którzy nie przetrzymali nocy. W połowie lipca Anglicy pozwolili Niemcom wracać do domów. Przygarnął mnie jeden kolega, który mieszkał w Stuttgarcie. Niebawem udało mi się nawiązać kontakt z bratem misjonarzem.

W jaki sposób?
Znajomy tego kolegi był sekretarzem niemieckiego kardynała. Napisałem list, który dotarł do Ameryki poprzez Watykan, a następnie tą samą drogą nadeszła korespondencja od Franka. On nic przez te lata o nas nie wiedział. Prosił mnie, żeby wracał do domu, do ojca, ale to nie było takie proste. Sołtys Dolnej musiał przysłać pismo potwierdzające, że jestem w domu niezbędny, ponieważ Amerykanie nikogo nie wypuszczali ze swojej strefy okupacyjnej. Franek wysłał więc list do Dolnej i wkrótce miałem to pismo. Pojechałem pociągiem przez Pragę do Katowic. Na dworcu usłyszałem, że pociąg będzie stał przez trzy dni i jeśli zechcę, mogę wrócić. Do domu dotarłem w przeddzień Wszystkich Świętych. Wszyscy zrobili najpierw duże oczy, a potem radości nie było końca.

Czym się pan zajmował po wojnie?
Zjeździłem całą Polskę wzdłuż, wszerz i w poprzek, pracując przy montażu instalacji na budowach wielu zakładów, od fabryki leków w Tarchominie po fabrykę produkującą opony w Mielcu.

Jest rok 1958. Pana brat po raz pierwszy składa wizytę w Dolnej. Nie było z tym kłopotów? W końcu wyjechał stąd jako obywatel Niemiec, teraz wraca jako obywatel świata, a komunistyczna władza była przecież bardzo podejrzliwa.
Franciszek przyjechał do Europy, żeby wziąć udział w Watykanie w światowym zjeździe prowincjałów swojego zakonu. Mógł skorzystać z paszportu dyplomatycznego, jednak nie chciał takich przywilejów. Gdy pojechałem do Strzelec zgłosić jego pobyt, oficer niedwuznacznie powiedział, że właściwie powinien przydzielić mu obstawę. Odparłem, że będziemy sami księdza pilnować. Po wyjeździe Franka do Ameryki oficer ten nie omieszkał dać mi do zrozumienia, że cały czas go śledzili. – I tak wiemy, że pana brat był u kardynała Wyszyńskiego – powiedział.

Następna wizyta miała miejsce dziesięć lat później i wiązała się z prymicjami biskupimi. W jakim języków biskup Cedzich przemawiał do wiernych w Polsce?
Po naszemu. Po polsku, trochę po śląsku. Kiedy wygłosił homilię w kościele w Ozimku, mówił tak piękną polszczyzną, że tłum nie mógł się powstrzymać od okazania swojej radości. Brat znał perfekcyjnie siedem języków, a w Paragwaju pracowały z nim siostry zakonne z Polski, więc na co dzień miał okazję szlifować słownictwo, które trochę poznał w młodości.

Gdy trzy lata później, w 1971 roku przyjechał do Dolnej na urlop, czy cokolwiek wskazywało, że widzi się pan z bratem po raz ostatni?
Absolutnie nie. Był w świetnej formie, tryskał humorem. Kiedy w wigilię Bożego Narodzenia przyszedł z Paragwaju telegram zawiadamiający o jego śmierci, wiadomość ta powaliła mnie z nóg. Przecież miał dopiero 60 lat. Chciałem wyjaśnić, co faktycznie było przyczyną zgonu Franka. Napisałem list do drugiego z paragwajskich biskupów. Odpowiedział, że śmierć spowodował krwiak mózgu. Z powodu dużej odległości od szpitala i przedłużających się formalności brat za późno trafił w ręce chirurgów. Po operacji już się nie obudził.

Ustalił pan, jaka była przyczyna powstania krwiaka?
Spotkałem się w Bytomiu z jednym z prowincjałów. Zapytałem, czy może Franek upadł albo coś innego się stało? Odpowiedział mi, że tego nikt nie wie.
Przecież biskup Cedzich był znajomym samego prezydenta Paragwaju.
Zasiadał też w parlamencie, gdyż taki zaszczyt spotyka tam każdego biskupa, a jednak pomoc medyczna przyszła za późno. Być może wpłynął na to również fakt, że w Ameryce Południowej zgodę na operację biskupa musi wydać Watykan. Kiedy po śmierci brata otwarty jego gabinet, nie było w nim prawie nic. Żył zgodnie z zasadami, które głosił: ubogo, bez żadnych luksusów. Dla tamtejszych Indian pozostanie na zawsze bohaterem, bo wykupił dla nich tysiąc hektarów ziemi, po dolarze za hektar, żeby mieli gdzie mieszkać. Gdy widziałem się z nim ostatni raz, opowiadał, że Japończycy chcą za wszelką cenę zbudować przez środek tego obszaru autostradę. – Gdybyś ty znał wszystkie moje problemy… – to były ostatnie słowa Franka, mimo że o jego problemach przegadaliśmy wiele godzin.
Rozmawiał Jan Płaskoń

 

 

Strzelec Opolski  15 lipiec 2008r.

Ulica we wsi otrzymała imię biskupa.


Siedemdziesiąt lat temu mieszkańcy Dolnej odprowadzali Franza Cedzicha do drogi łączącej wieś z Leśnicą. Urodzony w tej wsi i niedawno wyświęcony na kapłana misjonarz werbista udawał się w podróż do Wiednia, a stamtąd przez Hamburg za ocean. Nikt wówczas nie przypuszczał jakich zaszczytów dostąpi chłopak z Dolnej w dalekim Paragwaju. Uroczystość pożegnania, a zwłaszcza msza prymicyjna już były dla ludzi wydarzeniem niezwykłym. Wszak to pierwszy mieszkaniec wsi stanął w kapłańskich szatach u stóp ołtarza.
Przez siedem dekad zmieniło się wiele. Polny dukt do Leśnicy pokrywa dziś asfalt, nad którym unoszą się kolorowe przęsła wiaduktu spinającego autostradę. Wypiękniały domostwa. Na wieży kościoła można dostrzec anteny internetowe. Franciszek Cedzich pewnie by się zdziwił, gdyby znalazł się w minioną niedzielę koło świątyni. Zobaczyłby bowiem kapliczkę przesuniętą o kilkaset metrów bliżej murów kościoła. Stara już się rozsypywała, więc gmina sfinansowała nową. Wygląda dokładnie tak samo, z wyjątkiem figury, która zdobi jej wnętrze. Proboszcz Janusz Paweł Felsztyński zrobił parafianom niespodziankę przed niedzielnymi uroczystościami.
– Przypadkiem udało się odnaleźć drewnianą figurę św. Jana Nepomucena – mówi kapłan. – Ma przynajmniej sto lat, a może nawet więcej, i to najprawdopodobniej jest oryginał
Odrestaurowana rzeźba zastąpiła gipsowy odlew w nowej kapliczce, którą w niedzielę poświęcił biskup Jan Kopiec. Wcześniej jednej z ulic we wsi nadano mocą uchwały Rady Miejskiej w Leśnicy imię Franciszka Cedzicha, który chyba jeszcze bardziej by się strapił, widząc jakie zaszczyty go spotykają. Gdy wyjeżdżał z Dolnej 70 lat temu, chciał być tylko misjonarzem. W 1968 r. papież mianował go biskupem diecezji Alto Paraná w Paragwaju. Mimo że stał się jedną z najważniejszych osób w tym amerykańskim kraju, do końca życia się nie zmienił. Żył bardzo skromnie, nazywano go biskupem ubogich, nie pozwalał nawet całować się w biskupi pierścień. Zmarł nagle w 1971 r., wkrótce po odwiedzinach w Dolnej.
Uroczystość nadania ulicy imienia zgromadziła lokalne i regionalne władze: obok burmistrza Huberta Kurzała i starosty Józefa Swaczyny przybył na nią marszałek województwa Józef Sebesta. Stąd procesja ruszyła pod kapliczkę, gdzie biskupa Kopca powitali chlebem oraz solą sołtys Horst Morawiec i Wiesława Karwot ze Związku Kobiet Śląskich. Następnie na placu przed kościołem biskup Kopiec celebrował mszę św. za pamięć biskupa Cedzicha oraz wszystkich członków jego rodziny. Wśród zgromadzonych obecny był ostatni żyjący brat biskupa – Herman, który na koniec uroczystości podziękował za jej zorganizowanie.
W ciągu 70 lat Dolna zmieniała się i zmienia się nadal. Jak cały świat. Gdy w roku 1971 ks. Cedzich uczestniczył w lipcowym odpuście, kościół pękał w szwach – wspominają parafianie, którzy byli wtedy dziećmi. W minioną niedzielę wiele miejsc na placu pozostało pustych. Sporo mieszkańców przebywa z dala od rodzinnych domów. Wyjechali za pracą. Takie czasy.
 


Drukuj  

Wyszukiwarka